Rozdział
8
Shane miał już po dziurki
w nosie dzisiejszego dnia. Nie dość, że został bestialsko wyciągnięty z łóżka o
niebotycznej godzinie, to jeszcze musiał odbębnić za starego jakieś spotkanie,
bo Amanda – córka Bukstera i jego najmłodsza pociecha, zatruła się czymś w
szkole i mężczyzna musiał po nią pojechać. Co prawda spotkanie to dotyczyło
jednego z jego projektów, ale zawsze. Do tego musiał pofatygować się osobiście
na teren budowy, jakby pan Daniels nie mógł przyjechać do nich.
Prze to wszystko siedział
teraz w swoim starym, już wysłużonym pick-upie, którego kupił jeszcze przed
studiami i czekał. A na co i dlaczego? Bo utknął w cholernym korku, który
pojawił się nie wiadomo kiedy i skąd, gdy tylko wyjechał na miasto.
Skąd właściwie wzięły się
te wszystkie auta? Miał wrażenie, że połowa mieszkańców miasta musiała w tym
właśnie momencie wyjechać na drogę, tylko po to, aby uprzykrzyć mu dzień.
Warknął i oparł głowę na
kierownicy.
Jeśli w ciągu
najbliższych minut nie uda mu się wyjechać na przedmieścia, spóźni się na
spotkanie. A nienawidził się spóźniać prawie równie mocno, co wstawać z samego
rana.
Punktualność i
wywiązywanie się z terminów były jego atutami. Znakiem rozpoznawczym. Takim jak
upierdliwy charakter i ryżawy włos – zwykli mawiać jego współpracownicy. Czy to
jego wina, że większość ludzi lubiła robić wszystko w biegu, na ostatnią
chwilę? On wolał mieć wszystko zrobione na czas i tego samego wymagał od
innych.
Dlatego był tak bardzo
wkurzony na to utrudnienie w ruchu. Jeszcze chwila, a będzie musiał przedzwonić
i poinformować Danielsa o swoich problemach z dojazdem.
Na jego szczęście nie był
do tego zmuszony. Przyczyną korku okazał się wypadek na drodze, z którym służby
porządkowe szybko sobie poradziły. Policja zaczęła kierować ruchem, przekierowując
na mniej uczęszczane ulice.
Odetchnął z ulgą, gdy
kilkanaście minut później podjeżdżał pod wyznaczony adres.
Okolica była przepiękna.
Żadnych wieżowców, bloków
i ruchliwych dróg. Tylko kilka jednorodzinnych domków i niewielkich posiadłości
z dużymi ogrodami, w których dzieci się bawiły, a dorośli wypoczywali, ciesząc
się ostatnimi, ciepłymi promieniami słońca w tym roku. Zauważył nawet starszą
panią w słomkowym kapeluszu, która zajmowała się kwiatami przed domem.
Krótko mówiąc miła i
spokojna okolica.
A przynajmniej byłaby
taka, gdyby nie warkot maszyn i krzyki robotników dochodzące z budowy.
Wszedł na plac,
rozglądając się dookoła.
Jakoś nigdy specjalnie
nie interesował się tym, jak krok po kroku powstaje zaprojektowane przez niego
dzieło. Czasami pojawiał się na budowach, gdy klient zażyczył sobie nagle
jakieś zmiany w projekcie, lub zaproponował jakieś własne ulepszenie. Zdarzało
się też, że był proszony przez ekipę budowlaną o konsultacje w sprawie
projektu. Miało to jednak miejsce w przypadku niedoświadczonych firm, z którymi
szybko kończyli współpracę. A przynajmniej było tak, dopóki nie zawiązali
współpracy z firmą Danielsa. Gościu był kompetentny i wiedział co ma robić. Nic
dziwnego, skoro siedział w budowlance od lat. Dzięki czemu ich rozmowy
dotyczyły właściwie głównie drobnych szczegółów.
A przynajmniej tak
wyglądały te, które on przeprowadzał. Nie wiedział, jak miała się sprawa
Bukstera. Był pewny, że stary miał z tym trochę więcej roboty, ale jakoś
nieszczególnie go to interesowało. Jego obowiązkiem było wyłącznie wykonanie
projektu zgodnego z życzeniem klienta. No, zdarzało się, że musiał omówić z
firmą budowlaną, bądź klientem korekty. W większości były to krótkotrwałe
zachcianki kobiet w stylu „Bo ta stara krowa Peterson ma taki przestronny,
słoneczny salon w kształcie okręgu. Ja muszę mieć coś lepszego.” Przeważnie był
wstanie szybko wyperswadować takim klientkom ich głupie pomysły. Czasami jednak
zdarzała się taka, która nie słuchała niczyich rad, bo uważała, że ona wie wszystko
najlepiej. Wtedy zarówno on, jak i firma budowlana zmuszeni byli do
wielokrotnych poprawek. Nienawidził tego, bo to tylko zajmowało mu czas i
zmuszało do przesunięcia pozostałych projektów lub ślęczenia nad nimi po
nocach.
- Przepraszam. – zagadnął
pierwszego z brzegu mężczyznę, który stojąc przy starym, zniszczonym stole, spawał
lutownicą kable od jakiegoś urządzenia. – Przepraszam, gdzie znajdę pana
Danielsa?
- Co? – zapytał
zaskoczony mężczyzna, odwracając się w jego stronę z uniesioną lutownicą. Pech
chciał, że musnął nią skórę na jego szyi, parząc go. – O kurwa, przepraszam.
Nie chciałem. – mężczyzna powiedział pospiesznie, gdy odskoczył z sykiem,
przyciskając dłoń do bolącego miejsca.
- Co tu się dzieje? Kim
pan jest? – zapytał ktoś za nim. Odwrócił się w jego stronę z dość ostrą uwagą,
cisnącą mu się na usta. Z pomiędzy jego warg uszło jedynie krótkie sapnięcie,
gdy zauważył nowoprzybyłego.
Wow.
To pierwsze, co przyszło
mu namyśl, gdy go zobaczył.
Facet był po prostu
ucieleśnieniem jego mokrych snów. Wysoki, umięśniony, ciemnowłosy. Z cieniem
zarostu na ostro zarysowanej szczęce. Miał na sobie tylko wysokie buciory, dość
obcisłe, starte, dżinsowe spodnie i pas z narzędziami, dzięki czemu Shane miał
idealny widok na jego opaloną, pozbawioną włosów klatkę piersiową. Do tego
nieznajomy miał fenomenalny, misternie zrobiony tatuaż, przedstawiający smoka.
Gad był długi i poskręcany, z zaznaczoną każdą łuską. Jego głowa spoczywała na lewej piersi mężczyzny, a jego cielsko i
ogon biegło przez bok i niknął za paskiem spodni.
Nieznajomy wyglądał jak
starożytny wojownik. Brakowało mu jedynie zbroi i miecza.
Mimowolnie oblizał wargi,
które nagle wydały mu się suche i spierzchnięte.
- Nie wiem, panie
Daniels. Chyba pana szukał, a że trzymałem w ręku lutownice… - mruknął
zawstydzony mężczyzna. – No sam pan rozumie.
- Mhm. – mruknął
przybysz. – Porozmawiamy później, a pana proszę za mną. Trzeba opatrzyć to
oparzenie. – zakomenderował brunet, odwracając się w stronę czegoś, co z
początku wydawało mu się być kontenerem. Dzięki temu miał widok na jego
idealnie umięśnione plecy. Zauważył też, że mężczyzna ma piękne włosy,
sięgające tuż za ramiona, które były związane równie czarną gumką, co jego
włosy.
Bez słowa podążył za
nieznajomym, do jak się okazało przenośnego biura. W niewielkim pomieszczeniu
dojrzał dwa biurka zawalone papierami, komputer, drukarkę, a nawet mały aneks
kuchenny z mini lodówką. A za drzwiami mieściła się zapewne niewielka łazienka.
- Proszę tu usiąść,
przyniosę apteczkę. – powiedział mężczyzna, wskazując mu krzesło przy jednym z
biurek. Klapnął posłusznie, nie mogąc oderwać wzroku od faceta. Brunet poruszał
się jak prawdziwy drapieżnik. Płynnie, pewnie. – Dlaczego mnie pan szukał? –
zapytał mężczyzna, znikając na chwilę za drzwiami, by po chwili wrócić stamtąd
z podręczną apteczką. Po drodze zgarnął jeszcze butelkę wody, by położyć to
wszystko na biurku i przyklęknąć przed nim.
Shane prawie połknął swój
język, gdy po raz pierwszy spojrzał w jego oczy. Były zielone. Ale nie tak
ciemne, jak jego. Były dużo jaśniejsze i kojarzyły mu się z kocimi.
Osobnik przed nim
wyglądał, jak prawdziwy drapieżnik. Doskonały okaz samca. Dlaczego miał pecha
na takich trafiać? Albo dlaczego zawsze na takich trafiał i nie miał u nich
szans. A może miał szanse, tylko on nigdy nie widział i nie chciał widzieć
nikogo poza Kade’em?
- Ja… – mruknął
niewyraźnie. Odchrząknął, by oczyścić gardło. Te oczy go strasznie peszyły. Miał
wrażenie, że przed nim czai się czarna pantera. Zadrżał mimowolnie. – Ja cię,
pana nie szukałem. Szukałem pana Danielsa. – powiedział już pewniej.
- Ja jestem Daniels. –
brunet sięgnął do apteczki i wyciągnął z niej gazę.
- Nie, nie jest pan. – zmarszczył
brwi. O ile dobrze pamiętał, Gregory Daniels był mężczyzną w średnim wieku, z
wąsem i posiwiałymi włosami.
- Jestem. – powiedział
mężczyzna, rzucając mu nieodgadnione spojrzenie.
- Właśnie, że nie.
- Tak. – ciemne brwi
mężczyzny zmarszczyły się wyraźnie.
- Nie.
- Tak.
- Nie. – szedł w zaparte.
- Słuchaj, dzieciaku.
Jestem Danielsem odkąd się urodziłem. Nie wmówisz mi, że nazywam się inaczej. –
powiedział brunet rozdrażnionym głosem, przemywając jego oparzenie. Wbrew
tonowi jego głosu, obchodził się z nim ostrożnie i delikatnie.
- Wcale nie jestem
dzieciakiem! A ty nie możesz być Gregorym Danielsem! Chyba, że przeszedłeś serię
operacji plastycznych, odsysanie tłuszczu, nosisz perukę, a te mięśnie są
dmuchane, co mi się nie wydaje. – warknął na mężczyznę, dźgając go lekko palcem
w biceps. Był prawdziwe, a pokrywająca go skóra ciepła i lekko szorstka.
Mężczyzna spojrzał
zdziwiony na jego palec, po czym przeniósł wzrok na jego twarz. Ciemna, gruba
brew mężczyzny podjechała do góry, gdy mu się przyglądał. Nie było to jednak
spojrzenie w stylu „zabieraj tego palucha, bo ci go odgryzę”, a cos w stylu „z
jakiej planety jesteś i co tu robisz”. Po chwili pełne, szerokie usta faceta zadrgały
w kącikach w widocznym rozbawieniu.
- Jestem jego synem. –
było jedynym, co powiedział brunet, nim prychnął rozbawiony, a Shane mimowolnie
się zarumienił. Że też nie pomyślał, że stary Daniels może mieć syna.
- Ja… – zająknął się. –
Przepraszam. To było mało uprzejme z mojej strony. Bardzo przepraszam. Nie
wiedziałem, że pan Daniels ma syna.
- Nie ma sprawy. –
odpowiedział mężczyzna, uśmiechając się szeroko. A trzeba mu przyznać, miał
naprawdę ładny, zaraźliwy uśmiech. Na który Collen nie mógł nie odpowiedzieć
delikatnym wygięciem ust. – To może teraz mi powiesz, co cię do mnie, a
właściwie do mojego ojca sprowadza?
- Byłem umówiony na
spotkanie. No właściwie nie ja, a pan Bukster. Ale jako, że on nie mógł przyjechać,
a chodziło o mój projekt… No… Przyjechałem zamiast niego. – powiedział
nieskładnie.
- Shane Collen? – zapytał
mężczyzna z nutką czegoś dziwnego w głosie.
Potaknął w odpowiedzi.
Miał wrażenie, że
mężczyzna przed nim spoglądał teraz na niego w zupełnie inny sposób. Dość długo
przyglądał się jego twarzy i nawet na chwilę taksował wzrokiem resztę jego
ciała. Skądś go znał? Słyszał o nim. Właściwie to nic dziwnego, skoro ich
firmy, w których pracują, od ponad roku ze sobą współpracują.
- A ty masz jakieś imię?
– zapytał, gdy cisza między nimi się nieprzyjemnie przedłużała.
- Naturalnie. – brunet
zamrugał szybko, jakby wytrącony z zamyślenia. – Daniels. – powiedział, podając
mu dłoń, którą zaraz uściskał.
- Masz może jakieś imię,
czy mam się do ciebie zwracać panie Daniels? Wiesz, to może być bardzo
upierdliwe, gdy będę musiał odbyć rozmowę z tobą i twoim ojcem jednocześnie. –
rzucił, wywołując tą uwagą kolejny uśmiech na twarzy bruneta.
- Wystarczy, że będziesz
mówił mi...
***
Kade stał pod drzwiami
przyjaciela, dobijając się do niego uporczywie. Shane od ponad dwóch dni nie
dawał znaku życia. Cały dzień do niego pisał. Próbował nawet się do niego
dodzwonić, za każdym razem natrafiając na sygnał poczty głosowej. Pokusił się
nawet zostawić mu na niej kilka wiadomości, lecz nadal nie otrzymał odpowiedzi.
Zaczynał się już o niego
poważnie niepokoić.
Trochę uspokoił się po
telefonie do jego biura. Brett Johnson, kolega z pracy Collena, powiedział mu,
że Shane był rano w biurze, ale później pojechał na budowę, na spotkanie,
zastępując pana Bukstera. Otrzymali telefon od firmy, z którą współpracują przy
pewnym projekcie, że pojawiły się jakieś problemy i musiał to wyjaśnić.
Dlatego postanowił do
niego przyjechać i osobiście z nim porozmawiać.
Rozumiał, że przyjaciel
może czuć się po sobotnim wieczorze trochę niezręcznie i z początku postanowił dać
trochę spokoju.
Ta cisza jednak go
przytłaczała.
Nie tak zwykli załatwiać
swoje problemy. Krzyki, żale, wyzwiska, trzaskanie drzwiami, długie rozmowy
przy piwie i pizzy. To były ich metody. Brak kontaktu był dla niego zabójczy.
Zwłaszcza teraz, gdy sam miał mętlik w głowie.
Zamierzał z Collenem
dzisiaj o wszystkim porozmawiać i nie zamierzał odpuścić, choćby był zmuszony
przyjaciela związać i siłą zmusić go do tej rozmowy.
Ponownie nacisnął
dzwonek, po czym zaczął walić pięścią w drzwi.
- Shane do cholery,
otwieraj drzwi!
- Już, już. Dopiero
przyszedłem, coś taki niecierpliwy? – usłyszał za sobą. Zamrugał zaskoczony. Gdy
się odwrócił, zobaczył znajomą postać z rudą czupryną, która obładowana brązowymi,
papierowymi torbami, nieporadnie starała się wyciągnąć klucze z kieszeni
wąskich rurek w dużą, szaroczarną kratę. Które nawiasem mówiąc wyglądały na nim
naprawdę dobrze. Zwłaszcza w połączeniu z czarną koszulką i zarzuconą na nią
białą koszulą z podwiniętymi rękawami. Miał nawet przewieszony przez ramie
czarny, gustowny płaszcz. Przez myśl przeszło mu pytanie, skąd przyjaciel go
wytrzasnął, bo nie przypominał sobie, by znajdowały się wśród kupionych przez
nich w piątek ciuchów. Być może rudzielec nie był takim modowym beztalenciem,
jak z początku zakładał. Albo to on był tak dobrym nauczycielem.
- Nie był bym tak
niecierpliwy, gdybyś łaskawie odbierał telefon. – warknął przez zęby. On się tu
o niego martwił, a ten najzwyczajniej w świecie robił zakupy! Jego oczy
rozszerzyły się w zaskoczeniu, gdy ujrzał zaczerwieniony ślad na szyi
przyjaciela, tuż nad kołnierzykiem. Zmrużył oczy, przyglądając mu się uważniej.
Czyżby to była malinka?
Niemożliwe!
Z jakiegoś powodu poczuł
niepokój, a jego serce dziwnie przyspieszyło.
Szybko otaksował jeszcze
raz spojrzeniem, całą sylwetkę rudzielca. Miał zmierzwione włosy, ale zrzucił
to szybko na przebywanie na dworze. Najbardziej rzuciła mu się w oczy
opuchnięta, dolna warga. Czy to wina stresu, czy może Collen się z kimś
całował.
Poczuł na plecach zimny
pot.
Czy o możliwe, że Shane
znalazł sobie kogoś?
***
Blond włosa kobieta
podeszła do dzwoniącego telefonu, a widząc kto dzwoni uśmiechnęła się szeroko.
- No co tam słodziutki? –
zagruchała, odbierając komórkę.
- Jesteś potworem. –
usłyszała dobrze jej znamy niski, męski głos.
- Ja też cię uwielbiam,
kochanie. – zachichotała, wkładając telefon między ucho, a ramie. Wolnymi
rękami zaczęła mieszać pędzelkiem farbę w porcelanowej miseczce. Jakoś nigdy
nie mogła się przekonać do tworzyw sztucznych, używanych w innych salonach.
Uważała to za brak klasy i poczucia smaku. Takie drobiazgi wiele mówiły
klientom o salonie i panującym tam standardom.
- Skąd wiedziałaś?
- Skąd wiedziałam co,
skarbeńku?
- Ty już wiesz co. –
prychną mężczyzna po drugiej stronie, a ona przewróciła na to oczami.
- Doprawdy, mógłbyś mówić
jaśniej. To, że w przeciwieństwie do was, głupich samców posiadamy coś takiego,
jak szósty zmysł, nie oznacza, że potrafimy czytać w myślach. – westchnęła. Mężczyźni
czasami są takimi głupkami. Nic dziwnego, że zamiast od nich wolała dziewczyny.
- Mówię o Shane’ie
Collenie.
- Nasz słodki płomyczek.
Co z nim? – zapytała, podchodząc do klientki. Dobrze, że wcześniej naszykowała
sobie folie i suszarkę. Nie zamierzała przerywać rozmowy w takim momencie.
- Miałem przyjemność go
dzisiaj poznać.
- Tak? I co? I co? –
czuła narastające podekscytowanie. Doprawdy, czy w tej rodzinie wszyscy muszą
być tacy? Dlaczego musiała wyciągać od nich informację na siłę. Chyba lubili
się nad nią w ten sposób znęcać.
- Nienawidzę cię,
kobieto.
- Ale dlaczego? –
zamurowało ją. Czyżby coś się stało?
- Nienawidzę cię, za to,
że miałaś rację. – kolejne parsknięcie. – On jest… nietypowy.
- Wiedziałam, że
przypadnie ci do gustu. – odetchnęła, uśmiechając się szeroko. Miała wrażenie,
że uśmiech zaraz przepołowi jej twarz.
- Nie wiem skąd to
wiedziałaś, ale miałaś rację. On ma w sobie coś. Sam nie wiem, jak to nazwać. –
cichy chichot. – Uwierzysz, że próbował mi wmówić, że nie nazywam się Daniels,
bo nie jestem siwy i nie mam z przodu oponki? – głośne parsknięcie śmiechem. –
Ten gówniarz miał nawet czelność sprawdzić, czy moje mięśnie są nadmuchane, jak
to określił.
Parsknęła niepohamowanym
śmiechem, wzbudzając tym uwagę współpracownicy i klientek. Mogła się
spodziewać, że rudzielec w jakiś sposób wytrąci go z równowagi.
- Mówiłam ci, że tak
będzie. – nie mogła przestać chichotać. Żałowała, że nie była światkiem tego
zdarzenia. Ich miny musiały być po prostu obłędne.
- Mówiłaś, mówiłaś.
- Tylko wiesz, że
istnieje pewien mały problem?
- Tak wiem. Poradzę sobie
z tym.
- Jak zawsze pewny
siebie, co? – parsknęła. Ten facet czasem był zbyt pewny siebie, miała
nadzieje, że pewien drobny młodzieniec trochę go utemperuje.
- Wątpisz w to, kobieto?
– pogardliwe parsknięcie. Doprawdy zachowywał się jak wielki kocur, na którego
wyglądał.
- Nie. Tylko proszę, nie
zrań go. – dodała już poważnie. Może nie znała Shane’a zbyt dobrze, ale zdążyła
bardzo go polubić. I szkoda jej go było, gdy poznała jego sytuacje z Kade’em.
Rudzielec zasługiwał na coś lepszego od życia.
- Wiesz, że nie musisz
się o to martwić. Nie zamierzam go skrzywdzić. Polubiłem go. Dzieciak jest
słodki i ma głowę na karku.
- Dobrze wiesz, że ten
dzieciak jest tylko o kilka lat młodszy od ciebie.
- No nie mów, serio? A
nie wygląda. Dobra, muszę kończyć. Mam od zarypania roboty. Na razie
czarownico.
- Do usłyszenia,
jaskiniowcu. – pożegnali się jak zawsze czule. Uśmiechnęła się do swojego
odbicia w lustrze, chowając telefon.
Cieszyła się, że tych
dwóch w końcu się poznało. Nawet jeśli nie zostaną parą, co miała nadzieje, że
nastąpi, wiedziała, że na pewno się polubią. Może dzięki temu Kade weźmie się
do roboty. A nawet jeśli nie... Trudno. Cole na pewno nie zmarnuje szansy na
bliższe poznanie rudzielca.
Coś czuła, że już wkrótce
zacznie się robić gorąco.
Nie wiem, co napisać... Mam bardzo mieszane uczucia, ponieważ lubię wszystkich bohaterów. No to będę miała problem :D
OdpowiedzUsuńRobi się coraz ciekawiej :)) Czyżby pan Daniels był kuzynem Carli? :D Czyli jest tym wychwalanym na przyjęciu Colem :D?
OdpowiedzUsuńDopiero teraz zauważyłam, że wspomniałaś jego imię na końcu ;))
OdpowiedzUsuńYes! Yes! Yes!!!
OdpowiedzUsuńShane do boju!!! Bierz się za budowlańca!!! :D
Wreszcie rudzielec się otrząsnie (taką mam nadzieję -należy mu się szczęście po tym fatalnym zauroczeniu)i zajmie się innymi ciasteczkami-Cole jako spełnienie jego mokrego snu,może byc na początek.A Kade niech zagryza pazury.Obaj maja chwilę na zrewidowanie swoich uczuć.Weny życzę .Pozdrawiam Beata
OdpowiedzUsuńOoooch kocham wszystkie twoje prace, komentuje tak pozno, bo nie moglam sie pozbierac po ich przeczytaniu, kazde urzeka mnie na swoj sposob i nie moge sie doczekac kontynuacji, tak wiec weny :)
OdpowiedzUsuńWitaj, o jejku uwielbiam ten rozdział. Mam nadzieję, że rudzielec wreszcie się pozbiera i zapomni o Kade. Opis Cola świetny sama bym zapomniała, że posiadam język w buzi jakbym go takiego zobaczyła;)). Mam nadzieję, że między rudzielcem a Colem coś zacznie się dziać a Kade albo wreszcie przejrzy na oczy, albo zostawi rudzielca w spokoju... Już nie mogę się doczekać następnego rozdziału. Dziękuję za tak świetne opowiadanie. Pozdrawiam i życzę dużoooo weny:))
OdpowiedzUsuńHej,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, kiedy spotkał Danielsa przemknęło mi przez myśl, że to może być kuzyn Carli i okazało się to prawdą... i ta rozmowa, Kade zazdrosny, chyba zaczynam kibicować Shane-Cole...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia